wtorek, 17 czerwca 2014

Komplikacje przed wylotem

Jak już wiecie, na wyjazd czekaliśmy z niecierpliwością, przygotowując się do niego od dłuższego czasu. W ostatniej jednak chwili, a dokładnie z czwartku na piątek (wylecieć mieliśmy z niedzieli na poniedziałek), pojawiły się komplikacje. Otóż córeczka w nocy zaczęła gorączkować (39-40 stopni C), co u niej jest prawdziwą rzadkością. Do tej pory, a ma obecnie 2 lata i 8 miesięcy, zdarzyło się to dwa razy, wliczając ww. noc. 
Poza gorączką, dwa razy bardzo mocno kaszlała. Pojawił się też jakby lekki katarek. 
Zmartwiło mnie to wyjątkowo. Jestem wprawdzie pogodzona z faktem, że dzieci czasami chorują, ale tu w grę wchodziła podróż samolotem, a jeśli chodzi o samolot w powiązaniu z chorobą - jest to dla mnie fatalny duet, ze względu na doświadczenia z tym związane.
Kilka lat temu, lecąc z Barcelony do Berlina z Przyjaciółką, która była lekko przeziębiona, musiałam patrzeć na jej cierpienia. Podczas lądowania bowiem, które trwało nadzwyczaj długo, gdyż samolot krążył i krążył nad lotniskiem, włożyła głowę między kolana i trzymała się za uszy. Początkowo nie wiedziałam, że ona straszliwie cierpi, ponieważ nie była w stanie nawet mi o tym powiedzieć. Dopiero podczas samej końcówki lotu powiedziała, że strasznie ją bolą uszy - do tego stopnia, że chciała, aby samolot spadł, ponieważ nie mogła znieść bólu (całe szczęście, że Najwyższy nie wysłuchał Jej próśb!). Ponadto, prawie straciła słuch. 
Zaraz po wylądowaniu pędziłyśmy do lekarza, który na szczęście świadczył swoje usługi na terenie lotniska. Ten zaaplikował Przyjaciółce krople do nosa i po jakimś czasie odzyskała słuch i dobre samopoczucie.
Obraz biednej Przyjaciółki nie chciał mi wyjść z głowy. Na domiar złego Pani pediatra, do której w geście rozpaczy udaliśmy się z córeczką w piątek, opowiedziała bardzo podobną historię jej lotu na Kretę wraz z przeziębionym nastoletnim synem. Podczas lądowania poza przybraniem pozycji typu: głowa między nogi i trzymaniu się za uszy (skądś to już znałam...), tak bardzo wył z bólu na pokładzie samolotu, że mama kazała mu wejść pod fotel, bo wstyd jej było, że taki wyrośnięty syn tak głośno reaguje na ból. W dodatku temuż synowi rozwinęło się na wakacjach zapalenie płuc! Jednak, jak powiedziała widząc przerażenie w moich oczach, nie można zakładać aż tak czarnego scenariusza. 
Nie chciała nawet słyszeć, że zastanawiam się czy jechać na wakacje, czy też może lepiej odpuścić, bo w końcu zdrowie dziecka najważniejsze. Opowiedziała mi więc dla równowagi (mojej - psychicznej) historię innego dziecka, którego ciepły klimat nadmorski uzdrowił. 
Otrzymaliśmy zalecenie, aby dziecku podawać przeciwwirusowy lek Neosine i wit. C (mega dawki), ponadto przemywać nosek wodą morską tak często jak się da. Przed samym wylotem mieliśmy zaś zaaplikować małej Otrivin. To wszystko razem wzięte - zdaniem Pani doktor - miało pomóc i ustrzec córkę przed bólem w samolocie podczas zmian ciśnienia.
Zastosowaliśmy się do ww. zaleceń i w sobotę było już lepiej. Kaszel więcej się nie pojawiał, katarek był ledwie zauważalny, a mała miała jedynie stan podgorączkowy. W niedzielę podobnie. Nocami gorączki nie było już wcale, więc w godzinie ZERO nieco spokojniejsi wzięliśmy córkę pod pachę i powieziono nas w środku nocy z niedzieli na poniedziałek w kierunku lotniska. 
Mała chyba dobrze się czuła, bo wybudzenie jej w środku nocy skwitowała jedynie słodkim uśmieszkiem i stwierdzeniem, że jedzie do "żółwiów". 
Na lotnisku brykała, co sugerowało, iż zdrowieje. 
Przed samym wylotem zaaplikowaliśmy jej Otrivin do noska. 
Samolotem przewoźnika Small Planet wylecieliśmy na szczęście punktualnie (choć czytaliśmy wcześniej sporo niepochlebnych opinii na temat tego właśnie przewoźnika  - dodam po lotach na Zakynthos i z powrotem, że nie mamy absolutnie nic do zarzucenia tym liniom lotniczym, ale o tym jeszcze napiszę). 
Sam lot samolotem - pierwszy w życiu córki, gdyż wcześniej podróżowała z nami samochodem, był dla niej ogromną frajdą.Nie chciała jedynie zapinać pasów, ale w końcu kto to lubi!? 
Największą radość sprawiło jej nabieranie prędkości przez samolot podczas startu. Pasażerom też sprawiło to wyjątkową radość, ponieważ córeczka głośno krzyknęła wtedy: Tata! Trzymaj się! 
Lot nam minął wesoło, córka robiła na siedzeniach takie wygibasy, jakich nie powstydziłaby się zawodowa akrobatka. Stewardesy, jak to stewardesy, standardowo były miłe. Nie mogły tylko zaproponować nam wszystkiego, co widniało w ich katalogach Sky Shopu, a konkretnie chodzi o lalę przebraną za stewardesę linii Small Planet, którą chcieliśmy nabyć dla córki na pamiątkę jej pierwszego lotu.
Podczas lądowania córeczka powiedziała, że boli ją uszko, w związku z czym kazaliśmy jej pić wodę. Po jakiejś chwili sytuacja się powtórzyła. Jednak przełykanie podczas picia chyba złagodziło ból, bo mała przestała się skarżyć. Byliśmy też uzbrojeni w rozpuszczalne gumy do żucia na wszelki wypadek, jako że ssanie podczas startu czy lądowania też - być może - mogłoby ustrzec małą przed bólem. Jednak nie musieliśmy na szczęście z tych gum korzystać (jak na nas - fanów zdrowej żywności przystało, nie były to zwykłe gumy rozpuszczalne, tylko takie z propolisem i miodem, innych nasza rodzina nie spożywa:)).
Mimo wcześniejszych komplikacji i obaw, w takich to dość sympatycznych okolicznościach szczęśliwie wylądowaliśmy na Zakynthos - podobno jednej z najpiękniejszych wysp greckich.

Poniżej zdjęcia tego bardziej fotogenicznego skrzydła naszego samolotu oraz widoczki, jakie wyłoniły się podczas lądowania:
 





 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz