Po odbyciu cudownego rejsu wokół wyspy, postanowiliśmy
wynająć samochód na 4 dni. Obliczyliśmy, że tyle powinno nam wystarczyć, aby
pozwiedzać na wyspie to, co oferuje najciekawszego.
Trafiliśmy do pobliskiej wypożyczalni EuroHire (http://www.eurohire.net/). Rezydentka
wspominała, że przez nią można wypożyczyć auto w EuroHire, ale zdecydowaliśmy
się na załatwienie sprawy bez pośredników. Wypożyczyliśmy Kia Picanto,
zapłaciliśmy 120 euro (4 dni + ubezpieczenie) miły pan wstawił nam fotelik
samochodowy do środka, obdarował nas mapą wyspy (GPS-ów nie posiadają) i
pojechaliśmy w siną dal.
Właściwie to nie była taka dal, bo skierowaliśmy się
do stolicy, która jest zaledwie w odległości ok. 6 km od Kalamaki. Ale o
stolicy będzie w odrębnym wpisie. To jako jedyne zidentyfikowane przez nas
miasto na wyspie zasługuje na szczególne potraktowanie.
Dziś skupimy się na innym obszarze wyspy. Na Półwyspie Keri.
Jako że w stolicy zakupiliśmy przewodnik w języku polskim (który można wygrać –
patrz nasz Fanpage na FB), sprawdziliśmy w nim, co ciekawego znajduje się na wyspie.
Spodobało nam się właśnie Keri. Toteż po południu pojechaliśmy w to miejsce.
Półwysep znajduje się na południowym zachodzie wyspy. Najpierw
skierowaliśmy się do wioski Keri (ok. 20 km od Kalamaki). W okolicach wioski
miały znajdować się naturalne zbiorniki smoły, używane do dziś w celu uszczelniania
łodzi rybackich. Jednak ich nie znaleźliśmy, a upał był taki, że nie chciało
nam się szukać (a tak przy okazji - słyszałam o boćku, który został znaleziony na
Zakynthos już jakiś czas temu, gdyż miał lądowanie właśnie w owych bagnach przy
Keri i oblepionego smołą boćka trzeba było przewieźć do specjalnej kliniki w
Atenach, w celu oczyszczenia).
Po
wjeździe do wsi zaparkowaliśmy samochód, po czym zaczepiły nas osoby prowadzące
małą knajpkę, zapraszając do konsumpcji tego, co przyrządzają. Pani mówiła
łamaną angielszczyzną, a starszy pan jej towarzyszący tylko miło się uśmiechał
i zapraszał przy pomocy gestów. Zdecydowaliśmy się więc usiąść i czegoś napić.
Menu było w różnych językach (mieliśmy do dyspozycji wersję rosyjską i
angielską). Zamówiliśmy cafe frappe. Dodatkowo przyniesiono nam do kawy takie
słodkie jakby pączusie, smażone w głębokim tłuszczu.
Pani napisała mi na karteczce nazwę tego smakołyku, która wygląda następująco:
Pani napisała mi na karteczce nazwę tego smakołyku, która wygląda następująco:
Ucięłam
sobie z panią prowadzącą knajpkę krótką, acz miłą pogawędkę. Jako że córeczka
kupiła sobie wcześniej w stolicy laleczkę, zapytałam o najpopularniejsze imiona
damskie na Zakynthos. Z relacji mojej rozmówczyni wynika, że bardzo popularne
są imiona pochodzące od bogów. Kiedy poprosiłam ja o wymienienie przykładowych
powszechnie nadawanych imion, podała Dionisiję (piszę tak, jak pani wymawiała),
Katerinę i Dimitrę. Córeczka nazwała więc lalę Dionisija Julka (drugie imię ma
po ulubionej kuzynce córki:)). Chciałam mieszkance Keri zadać
więcej pytań, dotyczących np. źródeł utrzymania mieszkańców wyspy, ale nie
bardzo rozumiała o co mi chodzi, więc zrezygnowałam z prób narażania jej na intensywną
gimnastykę językową. W każdym razie, warto zajrzeć do tej knajpki, choćby ze względu na miłych i przyjaznych
ludzi w niej pracujących.
Widok na knajpkę (z prawej) i stoliki, przy których raczyliśmy się mrożoną kawą (z lewej):
Widok na knajpkę (z prawej) i stoliki, przy których raczyliśmy się mrożoną kawą (z lewej):
i jeszcze parę fotek z wioski Keri:
Czas w wiosce Keri płynie leniwie
i bardzo spokojnie. To naprawdę urokliwa wioska, na którą składają się stare
budynki, po części weneckie, wąskie uliczki, sklepiki z tkanymi ręcznie
dywanikami i kilka sklepików. W dodatku, prawie nie widzieliśmy w wiosce
turystów. Można się w niej wyciszyć i
pogadać z miejscowymi. Kameralny charakter i brak tłumów zachęca do tego. We wsi znajduje się też kościół Matki Boskiej z Keri (Panagia
Keriotissa), który ponoć jako jeden z kilku budynków w Keri przetrwał wielkie
trzęsienie ziemi w 1953 roku. Jak głosi legenda, Matka Boska ukryła wioskę w gęstej mgle, chroniąc ją w ten
sposób przed pirackim najazdem. Jak nam jednak powiedziano, kościół był
zamknięty w czasie, kiedy tam byliśmy, obraliśmy zatem inny kierunek.
Wsiedliśmy
w auto i pojechaliśmy w stronę Keri lighthouse, czyli latarni morskiej.
Niestety, nie wiem jak to zrobiliśmy, ale samej latarni nie widzieliśmy, choć
byliśmy – jak się okazało w pobliżu…
Zatrzymaliśmy się zaś przy tawernie,
której nazwa brzmi nie inaczej, jak …Keri lighthouse. Przed tawerną nie sposób
nie dostrzec olbrzymiej greckiej flagi (jej wymiary to 18 x 36 metrów), która
jako największa grecka flaga narodowa została wpisana do księgi rekordów
Guinnessa.
Otoczenie knajpki jest kuszące:
Ponadto, jedynie z tawerny możemy zobaczyć wspaniałe strome skały: Megali i Mikri Myzithre, czyli Dużą i Małą Myzithrę, które to wcześniej mogliśmy podczas rejsu obserwować od strony morza. Nie bez powodu nazwano to miejsce Panoramic Tavern. Z miejsca tego rozpościera się bowiem fantastyczna panorama! Mamy tam nawet platformę czy pomost widokowy, z którego wspaniale widać skały stojące dumnie na morzu. Wspaniale było sączyć świeży sok z pomarańczy (szklanka za 4 euro) w otoczeniu monumentalnych skał. To wyjątkowe doświadczenie!
A oto fotki samego terenu knajpki (łącznie z pawiami w klatce na terenie tawerny) oraz widoki roztaczające się z tarasu:
Ponadto, jedynie z tawerny możemy zobaczyć wspaniałe strome skały: Megali i Mikri Myzithre, czyli Dużą i Małą Myzithrę, które to wcześniej mogliśmy podczas rejsu obserwować od strony morza. Nie bez powodu nazwano to miejsce Panoramic Tavern. Z miejsca tego rozpościera się bowiem fantastyczna panorama! Mamy tam nawet platformę czy pomost widokowy, z którego wspaniale widać skały stojące dumnie na morzu. Wspaniale było sączyć świeży sok z pomarańczy (szklanka za 4 euro) w otoczeniu monumentalnych skał. To wyjątkowe doświadczenie!
A oto fotki samego terenu knajpki (łącznie z pawiami w klatce na terenie tawerny) oraz widoki roztaczające się z tarasu:
Nacieszywszy oczy pięknymi widokami, wsiedliśmy ponownie w
samochód, aby dostać się na plażę w Keri. Jechaliśmy miejscami szutrową, gdzie
indziej zaś asfaltową drogą, mijając mnóstwo gajów oliwnych. Miejscami
krajobraz przypominał nam Toskanię (w której cztery lata wcześniej spędziliśmy
cudowne wakacje) z powodu występujących tu cyprysów, wspomnianych gajów
oliwnych i winnic.
Podobno okolica słynie z dobrej jakości oliwy z oliwek i najlepszego na wyspie wina
Docierając na miejsce, zobaczyliśmy duży pusty parking, gdzie zostawiliśmy nasze auto. Plaża bardzo przypadła nam do gustu. Jest ona dość wąska, kamienista, ale wyróżnia się na tle innych plaż rosnącymi na niej drzewkami sosnowymi, które lubimy na plażach, gdyż można się pod nimi schować przed zbyt natarczywym słońcem.
Podobno okolica słynie z dobrej jakości oliwy z oliwek i najlepszego na wyspie wina
Docierając na miejsce, zobaczyliśmy duży pusty parking, gdzie zostawiliśmy nasze auto. Plaża bardzo przypadła nam do gustu. Jest ona dość wąska, kamienista, ale wyróżnia się na tle innych plaż rosnącymi na niej drzewkami sosnowymi, które lubimy na plażach, gdyż można się pod nimi schować przed zbyt natarczywym słońcem.
Naszemu dziecku plaża też przypadła do gustu najbardziej
–jak się później okazało - z wszystkich plaż na wyspie, zatem nasz pobyt w Keri
nie był jednorazowy. Małej nawet nie przeszkadzało chodzenie na bosaka po
kamykach, które chwilami bywało bolesne nawet dla nas – tj. osób nie chodzących
prawie nigdy boso. Generalnie w tym roku morze (często z dość dużymi falami)
przerażało córeczkę i nie chciała w ogóle do niego wejść, ba, nawet się zbliżyć!
Natomiast w Keri było inaczej. Nie wiem, na czym polega magia tego miejsca, ale
urzekło ono naszą latorośl, a nas samych także.
pusty parking - cóż za rzadkość w mieście, w którym mieszkamy na stałe...:)
żółwia wyspa Marathonisi, którą podczas rejsu wokół wyspy podziwialiśmy od strony morza
pusty parking - cóż za rzadkość w mieście, w którym mieszkamy na stałe...:)
żółwia wyspa Marathonisi, którą podczas rejsu wokół wyspy podziwialiśmy od strony morza
Kiedy ponownie odwiedziliśmy Keri, postanowiliśmy zjeść
obiad w tawernie położonej na wzgórzu, gdyż uznaliśmy, że widok z niej na
Zatokę musi być uroczy.
I nie myliliśmy się. Taverna nazywa się Poseidon. Jest duża, ze sporych rozmiarów tarasem i uroczym dziedzińcem. Obsługa jest miła a jedzenie bardzo dobre! Jedyny mankament to brak WI-FI, mimo dostarczenia hasła do niego przez Pana kelnera i jego zapewnień, że działa… Ale do braku internetu na Zakynthos już zdążyliśmy przywyknąć. Nie zdziwiło więc nas to specjalnie. Poza tym, było co oglądać, więc kto by tam się przejmował, że nie ma połączenia z siecią…
Zdjęcia tawerny oraz otoczenia plus widoczki z tarasu:
najpierw schodkami w górę...
I nie myliliśmy się. Taverna nazywa się Poseidon. Jest duża, ze sporych rozmiarów tarasem i uroczym dziedzińcem. Obsługa jest miła a jedzenie bardzo dobre! Jedyny mankament to brak WI-FI, mimo dostarczenia hasła do niego przez Pana kelnera i jego zapewnień, że działa… Ale do braku internetu na Zakynthos już zdążyliśmy przywyknąć. Nie zdziwiło więc nas to specjalnie. Poza tym, było co oglądać, więc kto by tam się przejmował, że nie ma połączenia z siecią…
Zdjęcia tawerny oraz otoczenia plus widoczki z tarasu:
najpierw schodkami w górę...
Postanowiliśmy spróbować typowo greckich smaków, jako że w
hotelu mieliśmy smaki z różnych stron świata. Zamówiliśmy m.in. grillowaną fetę,
jagnięce kleftiko czy królika w sosie pomidorowym. Na stole wylądowała też bez
naszej inicjatywy przystawka (odpłatna) w postaci pokrojonej bułki z
pomidorami, fetą i oliwą.
Jak zwykle, przekonaliśmy się, że to, co proste, jest najlepsze. Przystawka zniknęła więc w tempie ekspresowym. Można było wręcz odnieść wrażenie, że w hotelu nas głodzą… Następnie na stole wylądował grillowana feta. Przystawka ta zaskoczyła nas, gdyż ser schowany był pod płaszczykiem pomidorów i papryki, a pływał sobie w oliwie.
Nie wyglądało to zbyt apetycznie, ale smakowało zaskakująco dobrze. Ser chyba był kozi, ale aromat papryki, którym „naciągnął” powodował, że specyficzny smak koziego sera nam nie przeszkadzał. Przystawka na tyle przypadła nam do gustu, że już kilkakrotnie odtwarzaliśmy ją po powrocie do Polski podczas ogródkowego grillowania. Jak dotąd – smakowała wszystkim naszym gościom.
Jak zwykle, przekonaliśmy się, że to, co proste, jest najlepsze. Przystawka zniknęła więc w tempie ekspresowym. Można było wręcz odnieść wrażenie, że w hotelu nas głodzą… Następnie na stole wylądował grillowana feta. Przystawka ta zaskoczyła nas, gdyż ser schowany był pod płaszczykiem pomidorów i papryki, a pływał sobie w oliwie.
Nie wyglądało to zbyt apetycznie, ale smakowało zaskakująco dobrze. Ser chyba był kozi, ale aromat papryki, którym „naciągnął” powodował, że specyficzny smak koziego sera nam nie przeszkadzał. Przystawka na tyle przypadła nam do gustu, że już kilkakrotnie odtwarzaliśmy ją po powrocie do Polski podczas ogródkowego grillowania. Jak dotąd – smakowała wszystkim naszym gościom.
Najedzeni siedzieliśmy przy stole, chłonąc widoki
roztaczające się z tawerny oraz czekając na dania główne. Przeraził nas trochę
ich rozmiar. Ale cóż, trzeba było choć spróbować. Mąż jadł królika (9,5 euro), który
bardzo mu smakował, ale którego było stanowczo za dużo. Śmiało najadłyby się
dwie osoby!
Przed moim nosem wylądowało zaś kleftiko (10 euro) – wyborne danie składające się z mięciutkiej, super delikatnej jagnięciny duszonej z warzywami i posypanej fetą.
Jadłyśmy je razem z córką i przy pomocy męża, ale i tak nie sposób było wszystkiego zjeść po wcześniejszych przystawkach. W każdym razie tak delikatnej jagnięciny jeszcze nie jadłam!
Raczyliśmy się też tradycyjnym piwem Mythos (dobre, bez nadmiernej goryczki).
Na deser zaś zamówiliśmy owoce (arbuz i melon).
Przed moim nosem wylądowało zaś kleftiko (10 euro) – wyborne danie składające się z mięciutkiej, super delikatnej jagnięciny duszonej z warzywami i posypanej fetą.
Jadłyśmy je razem z córką i przy pomocy męża, ale i tak nie sposób było wszystkiego zjeść po wcześniejszych przystawkach. W każdym razie tak delikatnej jagnięciny jeszcze nie jadłam!
Raczyliśmy się też tradycyjnym piwem Mythos (dobre, bez nadmiernej goryczki).
Na deser zaś zamówiliśmy owoce (arbuz i melon).
Pomiędzy posiłkami spacerowaliśmy trochę po tawernie. Było
ładnie i sympatycznie. Z grecką muzyką w tle (ale odtwarzaną, nie na żywo).
Podsumowując, Półwysep Keri ma sporo do zaoferowania. Z
portu odchodzą łódki np. na pobliską „żółwią” wyspę Marathonisi czy do grot
Keri. Znajdziemy tu sporo wiejskich klimatów, oferty dla nurków, a i dla
pragnących cywilizacji też się coś znajdzie, gdyż istnieje tu także
infrastruktura turystyczna (różnorodna baza noclegowa, kilka dobrych
restauracji, także z muzyką na żywo).
A dla dzieciaków znajdziemy niedaleko plaży ogólnodostępny niewielki plac zabaw.
A dla dzieciaków znajdziemy niedaleko plaży ogólnodostępny niewielki plac zabaw.
Jak już wspominałam, Keri bardzo nam „pasowało”. Dla nas
było to jedno z najbardziej urokliwych miejsc na wyspie, do którego z
przyjemnością wróciliśmy podczas niedługiego (12-dniowego) pobytu na wyspie.