Na początku chcę powiedzieć, że
wrażenia tutaj opisywane są naszym i tylko naszym subiektywnym odbiorem. Nie
musicie się nim sugerować.
Kiedy wylądowaliśmy na Zakynthos, zobaczyliśmy niewielką i pustawą halę lotniska. Tam spokojnie
poczekaliśmy na bagaż, po czym ekipa Grecosa skierowała nas do czekającego już
autobusu, który miał rozwieźć klientów ww. biura podróży do hoteli. Kiedy
wyszliśmy z lotniska, znaleźliśmy się w strefie słoneczka i ciepełka, którego
tak bardzo nam w Polsce brakuje. No, nareszcie! To był dla nas duży pozytyw. Dodam, że jeden z
niewielu tego dnia…
Jako pierwsi opuściliśmy autobus,
ponieważ nasz hotel – Caretta Beach Holiday Village mieści się zaledwie 2
kilometry od lotniska. Nasze pierwsze wrażenie było takie, że hotel jest duży (składa
się chyba z 9 budynków). Przy budynkach jest 5 basenów, ale to nie wszystkie
atrakcje. Jednak teren hotelu mieliśmy dokładniej poznać później, a ten wpis ma
traktować o naszych pierwszych wrażeniach. Infrastrukturę hotelową opiszę więc innym
razem.
Grek z obsługi hotelowej zaprowadził nas do naszego apartamentu na I piętrze w budynku N, pomagając taszczyć bagaże (była winda, więc nie musiał się natrudzić). To był plus, że nie musieliśmy sami kluczyć po hotelu szukając naszego miejsca zameldowania. Kiedy dotarliśmy, zobaczyliśmy coś, co spodobało nam się tak sobie, ale dla nas - jako że nie zamierzaliśmy spędzać czasu w hotelu - było wystarczające.
Apartament składał się z przedpokoju, z którego wchodziło się do łazienki, dość dużej, wyposażonej w wannę z prysznicem, toaletę, umywalkę i lustro. Generalnie, łazience nie można nic zarzucić.
Następnie znajdował się pierwszy pokój z dwoma pojedynczymi łóżkami (nam potrzebne było tylko jedno, gdyż w pokoju tym mieszkała tylko Przyjaciółka, towarzysząca nam na wakacjach), szafkami nocnymi i aneksem kuchennym. Składał się one z szafki, lodówki (przydała się), zlewu, czajnika elektrycznego, trzech par sztućców - dziecka nie uwzględniono i kuchenki mikrofalowej. Niestety, mimo zapewnień na stronie internetowej hotelu, brakowało kuchenki elektrycznej, na której chciałam gotować mojemu dziecku kaszę. Pewnie mało komu to przeszkadzało, bo przecież chyba wszyscy byli w ramach all-inclusive, jednak akurat mnie na tym zależało. Być może, gdybym interweniowała, kuchenka by się znalazła, ale machnęłam ręką i postanowiłam poszukiwać zdrowych produktów na stołówce. Problemem dla nas był brak kosza na śmieci (jedyny niewielki kubeł znajdował się w łazience).
Miejsce na bagaż znajdowało się właściwie jedynie między łóżkami, ale nie było go wiele.
Grek z obsługi hotelowej zaprowadził nas do naszego apartamentu na I piętrze w budynku N, pomagając taszczyć bagaże (była winda, więc nie musiał się natrudzić). To był plus, że nie musieliśmy sami kluczyć po hotelu szukając naszego miejsca zameldowania. Kiedy dotarliśmy, zobaczyliśmy coś, co spodobało nam się tak sobie, ale dla nas - jako że nie zamierzaliśmy spędzać czasu w hotelu - było wystarczające.
Apartament składał się z przedpokoju, z którego wchodziło się do łazienki, dość dużej, wyposażonej w wannę z prysznicem, toaletę, umywalkę i lustro. Generalnie, łazience nie można nic zarzucić.
Następnie znajdował się pierwszy pokój z dwoma pojedynczymi łóżkami (nam potrzebne było tylko jedno, gdyż w pokoju tym mieszkała tylko Przyjaciółka, towarzysząca nam na wakacjach), szafkami nocnymi i aneksem kuchennym. Składał się one z szafki, lodówki (przydała się), zlewu, czajnika elektrycznego, trzech par sztućców - dziecka nie uwzględniono i kuchenki mikrofalowej. Niestety, mimo zapewnień na stronie internetowej hotelu, brakowało kuchenki elektrycznej, na której chciałam gotować mojemu dziecku kaszę. Pewnie mało komu to przeszkadzało, bo przecież chyba wszyscy byli w ramach all-inclusive, jednak akurat mnie na tym zależało. Być może, gdybym interweniowała, kuchenka by się znalazła, ale machnęłam ręką i postanowiłam poszukiwać zdrowych produktów na stołówce. Problemem dla nas był brak kosza na śmieci (jedyny niewielki kubeł znajdował się w łazience).
Miejsce na bagaż znajdowało się właściwie jedynie między łóżkami, ale nie było go wiele.
Idąc dalej – kolejny pokój, w
którym nocowaliśmy z córką – wszyscy na jednym łóżku małżeńskim. Innej
możliwości nie było. Mała mogła niby spać na drugim łóżku znajdującym się w
pokoju Cioci, ale łóżko to było bardzo wysokie, zupełnie nie nadające się dla małego
dziecka, które po chwili spadłoby z niego z hukiem na coś w rodzaju kafli z kocimi
mini-łbami, czym wybrukowana, przepraszam, wyłożona, była podłoga w pokojach i
na balkonie.
Na szczęście łoże małżeńskie było
duże, właściwie tak duże, że wypełniało niemal cały pokój, w którym znajdowały
się także szafki nocne, coś w rodzaju biurka z odbiornikiem TV (nie
korzystaliśmy w ogóle z tego sprzętu) i jedną dużą szafą na ubrania, która nie
otwierała się całkowicie z powodu braku miejsca (ha!). A, zapomniałabym o suszarce do włosów, którą zamontowano na ścianie w naszym pokoju oraz lustrze.
Miłym zaskoczeniem były drzwi
zamykane między jednym a drugim pokojem (miały być przesuwne, ale zamykane
bardziej nam pasowały ze względu na większą intymność, jaką dawały nam oraz Przyjaciółce).
Kolejnym, ostatnim pomieszczeniem za naszą sypialnią był balkon, ze stolikiem i trzema krzesłami (znowu chyba zapomniano o dziecku), klimatyzatorem oraz widokiem na pole uprawne lub dużą działkę - jak kto woli, kozy i kawałek zjeżdżalni z wodnego parku, a także na jakiś niewielki tajemniczy budynek i odkryte rury.
Kolejnym, ostatnim pomieszczeniem za naszą sypialnią był balkon, ze stolikiem i trzema krzesłami (znowu chyba zapomniano o dziecku), klimatyzatorem oraz widokiem na pole uprawne lub dużą działkę - jak kto woli, kozy i kawałek zjeżdżalni z wodnego parku, a także na jakiś niewielki tajemniczy budynek i odkryte rury.
Cóż rzec, widok z okna troszkę nas rozczarował, tym bardziej, że mieliśmy wciąż w głowie przepiękny morski krajobraz rozpościerający się z okien wynajmowanego przez nas piętra domu podczas ostatnich wakacji, spędzonych w chorwackiej miejscowości Opatija - Volosko. Muszę jednak przyznać, że z biegiem dni zmieniliśmy stosunek do tego widoku na pozytywny, ale o tym kiedy indziej.
Na śniadanie tego dnia już się
nie załapaliśmy, gdyż przyjechaliśmy do hotelu kiedy się kończyło. Poszliśmy
więc na pierwszy posiłek do jednego z kilku barów serwujących przekąski i drinki w
godzinach od 11.00 do
18.00. Nie
zgadniecie, co było naszym pierwszym posiłkiem tego dnia… My, rodzina
starająca się zdrowo odżywiać, zamówiliśmy sobie frytki i pizzę na późne śniadanko (o, zgrozo!), a do tego piwko,
jedynie dziecko popijało zdrową wodę. Wiem, to straszne, ale byliśmy głodni,
jako przekąski serwowano tylko fast-foody, a frytki tak kusząco wyglądały… ze
smakiem już nie było idealnie, ale i tak zjedliśmy wszystko.
Jedyną zdrową rzeczą tego dnia
był spacer nad morze. Poszliśmy, mimo psującej się pogody. Ta
pogoda to też było niezłe zaskoczenie. W końcu mieliśmy spędzić 12 dni w
towarzystwie słońca, za którym tak bardzo tęskniły nasze psyche i soma, a tu nadciągnęły chmury, wiał chłodny wiatr, a nawet pojawił
się deszczyk (tak było aż do połowy trzeciego dnia pobytu na wyspie).
Kolejnym niemiłym zaskoczeniem była plaża. Znajdowała się od nas w odległości jakichś 15 minut drogi. Kiedy szliśmy w jej kierunku zaczął się wyłaniać widok ciemnego, jakby brudnego piachu, na którym leżało dużo muszli, ale również czegoś w rodzaju kory drzew (rezydentka wyjaśniła, że to są glony, ale do dziś mamy wątpliwości co do tego). Morze było niespokojne i dość zimne.
Po jakiejś chwili przebywania na
plaży wróciliśmy więc na teren hotelu, idąc ulicami miejscowości Kalamaki, w
której mieszkaliśmy. Ta na domiar złego też nas nie zachwyciła. Jest to w
zasadzie kilka ulic, przy których umiejscowiono sklepiki, hotele (mijaliśmy
m.in. pozostałe dwa hotele Caretta, z których infrastruktury mogliśmy również
korzystać) i tawerny. Architektura dość przypadkowa, nieuporządkowana,
bez określonego stylu, niektóre budynki trochę poniszczone. Poza tym, niezbyt czysto
(np. zakurzone urządzenia, z których dzieci mogłyby korzystać). Z widoków
miłych dla oka – zobaczyliśmy bezpośrednio przy ulicy niewielką kaplicę, jak
podejrzewamy – prawosławną. A może ktoś zna ten budynek i podzieli się wiedzą
na jego temat?
Na obiad zaserwowano nam kilka różnych dań do wyboru. Na szczęście nawet nam smakowały. Później miało się okazać, że kuchnia i jej pracownicy są mocną stroną hotelu Caretta Beach Holiday Village.
Pomiędzy obiadem a kolacją przeszliśmy
przez kolejny z barów serwujących przekąski i miejscowe napoje/drinki do lobby,
aby skorzystać z WI-FI. Niestety w budynku tym znajdował się salon pełen gier
dla dzieci, stołów do elektronicznego tenisa i innych facilities. Roiło się tam od różnych elektronicznych „cudów” działających po wrzuceniu 1
euro lub wielokrotności 1 euro. Generalnie nie cierpię tego typu miejsc, a nasze
dziecko, zobaczywszy je, dostało małpiego rozumu i biegało w hałasie i
otoczeniu migających wszelakimi światełkami i obrazami gier oraz innych cudów.
Strasznie trudno było ją odciągnąć od tego strasznego salonu.
Wracając jednak do WI-FI (darmowe w lobby) –
połączenie z siecią wydaje się być istnym cudem. Nam się udawało ewentualnie na
momencik, po czym było zrywane. Cóż, pomyśleliśmy - przyda nam się detoks
internetowy, choć odpadły równocześnie tanie rozmowy z rodziną przez
komunikatory internetowe…
Całe szczęście, że kolacja nam smakowała,
bo za dużo było rozczarowań jak na jeden dzień (tak to jest, kiedy wszyscy Ci mówią, że lecisz do raju i masz duże oczekiwania).
Na stołówce zaimponował nam także personel kuchni i kelnerzy uwijający się jak w ukropie, żeby szybko i sprawnie sprzątać, donosić brakujące jadło itp. A dodam, że stołówka jest bardzo pokaźna i obsługuje mnóstwo ludzi różnej maści, o różnej kulturze bycia...
Na stołówce zaimponował nam także personel kuchni i kelnerzy uwijający się jak w ukropie, żeby szybko i sprawnie sprzątać, donosić brakujące jadło itp. A dodam, że stołówka jest bardzo pokaźna i obsługuje mnóstwo ludzi różnej maści, o różnej kulturze bycia...
Kiedy dość mocno zmęczeni lenistwem (tak, lenistwo męczy jak mało co) udaliśmy się do apartamentu na spoczynek nocny, zobaczyliśmy z balkonu bardzo ładne różowawe niebo, które (zresztą słusznie) natchnęło nas nadzieją na lepsze jutro.
Najważniejsze że jedzenie dobre :) Bo jakbyście jeszcze mieli chodzić głodni po tej wyspie to dopiero by było!
OdpowiedzUsuńHihi, masz rację! Przynajmniej tyle:)
OdpowiedzUsuń