Rok
temu zadałam sobie to samo pytanie odnośnie naszej zeszłorocznej wakacyjnej
destynacji, jaką była grecka wyspa Zakynthos.
Wtedy
świadomie wybraliśmy to miejsce, biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, o
których możecie przeczytać TUTAJ.
Jeśli
chodzi o tegoroczną urlopową miejscówkę, nie analizowaliśmy niczego. Decyzja
zapadła błyskawicznie. Kuzyn - właściciel biura podróży, zatelefonował do swoich
rodziców, że jest atrakcyjna oferta wakacji w Bułgarii z noclegami w hotelu
świetnie - jego zdaniem - położonym. Rodzice kuzyna błyskawicznie zadzwonili do
moich czy pojechaliby z nimi. Byliśmy wtedy u mamy i taty. Słysząc, że oni także chcą jechać, nie zastanawiając się ani
chwili, zdecydowaliśmy niemal jednocześnie, że również się wybieramy.
Skąd
ten spontan? Ano stąd, że mieliśmy w pamięci zeszłoroczny urlop, kiedy to nasze
dziecko szalało, brykało i generalnie sprawiało wrażenie jakby postawiło sobie za cel nas
zamęczyć. Marzyliśmy wtedy, by mieć przy sobie niezmiernie cierpliwą babcię i
anielsko wyrozumiałego dziadka, którzy by nam pomogli okiełznać niezwykle
pobudliwe dziecię.
I
to właśnie wspomnienie pojawiło się w mojej i męża głowie jednocześnie właśnie
w tej sekundzie, kiedy postanowiliśmy jechać z moimi rodzicami
gdziekolwiek tylko zdecydują.
Tym
samym, wszystkie nasze wcześniejsze postanowienia dotyczące planowanego urlopu
przeminęły z wiatrem…
Przyrzekliśmy
sobie bowiem, że:
1)Nie wybieramy hotelu (o dużym nie wspominając, gdyż nasze dziecko pod wpływem zbyt wielu bodźców stawało się mega energiczne), tylko przyjemną kwaterę;
2)Nie jedziemy do kurortu (z powodów-jak wyżej), lecz do zapyziałej wioski, najlepiej w naszej ukochanej Chorwacji;
3)Nie lecimy samolotem ze względu na nasze zeszłoroczne zdrowotne przeboje przed wylotem (pisałam o nich TUTAJ), w dodatku odkąd córka uczęszcza do przedszkola ma niemal non-stop zapalenie uszu, a to już jest konkretnym przeciwwskazaniem do latania.
1)Nie wybieramy hotelu (o dużym nie wspominając, gdyż nasze dziecko pod wpływem zbyt wielu bodźców stawało się mega energiczne), tylko przyjemną kwaterę;
2)Nie jedziemy do kurortu (z powodów-jak wyżej), lecz do zapyziałej wioski, najlepiej w naszej ukochanej Chorwacji;
3)Nie lecimy samolotem ze względu na nasze zeszłoroczne zdrowotne przeboje przed wylotem (pisałam o nich TUTAJ), w dodatku odkąd córka uczęszcza do przedszkola ma niemal non-stop zapalenie uszu, a to już jest konkretnym przeciwwskazaniem do latania.
Te
postanowienia w jednej sekundzie straciły swoją ważność. Nie było istotne nic ponad
to, że babcia i dziadek też jadą (choć rzeczywistość zweryfikowała niestety te
plany, ale o tym kiedy indziej).
Decyzja
o wyborze wakacji w Bułgarii, a tym samym, rezygnacja z naszych wcześniejszych
zamiarów, miały swoje konsekwencje w postaci wielu nerwów i obchodów po
przychodniach lekarskich, a także zawieszenia córki w prawach i obowiązkach
przedszkolaka. Wszystko, by nie narazić jej na problemy podczas lotu.
Na
szczęście udało się do czasu wylotu na urlop wyleczyć uszy, choć powrót z
Bułgarii był już dość dramatyczny.
A było to tak:
A było to tak:
W
dniu wylotu z Burgas do Polski córeczka biegała i nagle przekrzywiając główkę
rozpłakała się, trzymając uszko… Oj, znaliśmy już tego typu objaw zapalenia ucha
córki, zatem w tym momencie przez moją głowę przyszło sto myśli, w których
ganiłam siebie i męża za głupi pomysł podróży samolotem, mimo wcześniejszych
przejść… Oprócz nas, winiłam klimatyzację w hotelu, basen, a nawet morze… Bo
wiało, bo bakterie, bo brak higieny tu i ówdzie… Jak w amoku zaczęłam szukać
kropli do nosa i sterydu, który córka zażywała, aby wyleczyć uszy (miałam go
jej zaaplikować też na dwa dni przed lotem do domu, co zrobiłam). Niestety, jak
na złość, nie umiałam niczego znaleźć w spakowanych już walizkach... Męża
oświeciło, że przecież możemy jakieś krople kupić w aptece na lotnisku. Tyle że
- jak się potem okazało - tejże w aeroporcie w Burgas nie uświadczysz…
Biegając
po lotnisku w poszukiwaniu apteki, wpadłam na drzwi z napisem EMERGENCY, zza
których wyłonił się Medical Doctor.
Zapytałam go czy nie poratuje nas jakimś lekiem na bolące uszko, a on na to, że
musi zobaczyć dziecko. Pobiegłam więc po małą. Szanowny Pan Doktor spojrzał w uszka, po czym usiadł sobie i zaczął
kręcić głową. Czarne myśli ponownie mnie dopadły.
Doktor
oznajmił z wyrzutem: zapalenie ucha! Po czym kazał mi spojrzeć przez otoskop w
prawe ucho małej (z tej strony wcześniej ja bolało) i - dla porównania - w
lewe. Rzeczywiście w prawym było coś czerwonego i wypukłego. Załamałam ręce…
Czułam się jak wyrodna matka, która swoje ukochane dziecko naraża na ból, bo
sobie latanie samolotem wymyśliła… Modliłam się w duchu o rozwiązanie tego
problemu.
Lekarz
stwierdził, że konieczna jest irygacja ucha.
Cztery
wielkie strzykawy pełne jakiegoś dziwnego płynu, głównie czerwonego,
powędrowały do uszka mojego dzielnego dziecka, które przy trzeciej strzykawie
miało dość i się rozpłakało, że chce do domku… Niestety, pan doktor nie umiał mi
wyjaśnić (czy też udawał, że nie umie), co składało się na zawartość
strzykawek.
Wspomnę
tylko, że czymś takim jak rękawiczki podczas wizyty nie zaprzątano sobie głowy.
Używane sprzęty i akcesoria też nie wyglądały zbyt świeżo… Podczas irygacji
doktor kazał mi podłożyć pod ucho małej metalową nerkę, która chyba pamiętała
jeszcze czasy Todora Żiwkowa. Pozwólcie, że kwestię higieny w gabinecie
lekarskim pominę. Na szczęście było to po 11 dniach przebywania w kraju, w
którym, że tak to ujmę – INACZEJ podchodzi się do tej kwestii niż w naszej
drogiej ojczyźnie. Dzięki temu nie przeżyłam szoku… W dodatku miałam jeszcze
inny powód do zmartwienia. Otóż usłyszeliśmy, że pozostali pasażerowie naszego
samolotu są już na jego pokładzie. Wspomniałam o tym lekarzowi, ale ten powtarzał
w kółko Don’t worry. Jakby co - mam kontakt z kokpitem. Zaczekają
na was… (no i zaczekali… ba, nawet nikt do nas o to nie miał pretensji!).
Po
zabiegu dostałam jeszcze krople do uszka, które miałam
aplikować małej co 20 minut podczas lotu oraz środek
przeciwgorączkowy, po czym - mimo posiadania przez nas karty EKUZ, doktor
zażyczył sobie za wizytę jedyne … 200 euro! Nie muszę chyba mówić, że była to
nasza najdroższa w życiu wizyta lekarska. Doktor, widząc nasze miny, zaczął nas
pocieszać, że przecież dodatkowo ubezpieczyliśmy się, to na pewno
ubezpieczyciel nam zwróci kasę. Mnie jednak bardziej martwiło, jak przebiegnie
nasza dalsza podróż i co się będzie działo z uszkiem córki, niż zwrot kosztów,
choć nie ukrywam, że mam nadzieję, iż takowy nastąpi.
Na
szczęście nasza latorośl dobrze zniosła podróż. Raz tylko wspomniała, że boli
ją uszko, ale nie płakała, więc musiał to być niewielki ból (nota bene dwa dni
po powrocie pobiegliśmy z małą do naszej laryngolożki, która orzekła, że śladów zapalenia nie widzi, a prawdopodobnie był to czop woskowiny, który mógł się przykleić
do błony bębenkowej i spowodować jakąś dolegliwość… pośmialiśmy się trochę, a
Pani doktor orzekła, że prawdopodobnie płyn użyty do irygacji zdezynfekował
małej uszko i być może rozpuścił to, co w nim tkwiło, grunt że lekarz zadziałał
skutecznie :))
Lotnisko w Burgas:
oraz spokojny na szczęście lot z Burgas do Pyrzowic:
A wracając do pytania postawionego w temacie wpisu Dlaczego akurat Słoneczny Brzeg?
otóż nie dlatego, że uznaliśmy to miejsce za wyjątkowo piękne. Także nie dlatego, że zawsze marzyliśmy, by zwiedzić Bułgarię. Wybraliśmy to miejsce, ponieważ miała tam jechać Babcia i Dziadek!
Czy była to dobra decyzja? Jak się okazało - bardzo dobra. Ale o blaskach i (cieniach) bułgarskiego wybrzeża Morza Czarnego - kiedy indziej.
Ja mam świetnie wspomnienia ze Słonecznego Brzegu i chętnie tam wrócę w przyszłym roku. Mam jeszcze sporo do zwiedzenia.
OdpowiedzUsuń